Podobno -
z psychologicznego punktu widzenia - najbardziej nienawidzi grzesznika
ten, kto sam był najbliżej popełnienia grzechu. Swoje poczucie winy przerzuca w
ten sposób na tego, kto w istocie zawinił. Być może właśnie wskutek działania
tego mechanizmu Polacy na emigracji za sobą nie przepadają. Za sobą, a jeszcze
bardziej za innymi emigrantami. Zwłaszcza za “ciapatymi”, czyli przybyszami z
szeroko pojętej Azji Środkowej, którzy w Anglii, liczebnie, robią nam sporą
konkurencję.
Polacy w UK mają siebie nawzajem za wulgarnych. Może
dlatego, że spora część Polaków na wyspach rozumie tylko język polski, więc stopień
wulgarności innych nacji trudno jest im ocenić. A może, najzwyczajniej w
świecie, jesteśmy wulgarni?
Stoję
ostatnio w banku w kolejce do okienka. Naraz z ogólnego szumu dobywają się
znajome i głośno wypowiadane słowa: K…wa! Ja pi……ę! Ale kolejka!
Odwróciłam się odruchowo, żałując natychmiast, że - zdradzając w ten sposób
współnarodowość - przerwę ten uroczy potok słow. Ale gdzie tam! Zadbana i miła
z wyglądu dwudziestoparolatka kontynuowała rozmowę z osobnikiem po drugiej
stronie słuchawki: K..wa, uśmiechają się sto tysięcy razy zamiast szybciej
obsługiwać! Uszy mi zwiędły, a oczy - dla odmiany - wyszły na
wierzch. I już, już byłam gotowa, w myślach, rzucić kamieniem w ową panią
popełniającą grzech wulgarności i malkontenctwa, ale w ostatniej chwili
dostrzegłam biblijną belkę we własnym oku. Przypomniały mi się ostatnie zajęcia
z filmoznawstwa, w którym to kursie uczestniczę w środowe wieczory. Pechowo, w
tym samym czasie do sali obok uczęszczają osoby, które chcą nauczyć się
stepowania. Jak można się domyślić, stepowanie zza ściany zaburza kameralną
atmosferę kursu, a rytmiczne dudnienie przeszkadza w skupieniu się na filmach
wyświetlanych w ciemnej sali. Jak się okazuje - przeszkadza tylko mnie.
Gdy w
ubiegłym tygodniu, w środku zajęć, sąsiedzi znów zaczęli hałasować,
przewróciłam znacząco oczami, westchnęłam ciężko i natychmiast rozejrzałam się
po sali, szukając porozumiewawczego wzroku braci w cierpieniu. Na próżno.
Reszta klasy (Anglicy) i nauczycielka znosili towarzystwo za ścianą bez
mrugnięcia oka, nie mówiąc już o przewracaniu oczami. Przypomniało mi się
wówczas niepoprawne polityczne powiedzenie mojego dziadka, że “cham z wsi
wyjdzie, ale wieś z chama nie”. Z bólem - tym większym, że na własnym
przykładzie - stwierdziłam, że podobnie, nawet jeśli Polak-malkontent
opuści kraj, polskie malkontenctwo zostanie w nim na zawsze.
Polak na
emigracji jest więc malkontentem, ale za to malkontentem dumnym. Z siebie i z
kraju, z którego pochodzi. Nawet jeśli nie dokładnie z tego kraju, z którego
przyjechał (a którego życie polityczne budzi tu mieszane komentarze), to już na
pewno z historii i tradycji. A to, że ten Polak czasem trochę markotny, to
pewnie dlatego, że na emigracji zmuszony jest przebywać wśród narodów gorszych,
które tak wspaniałej tradycji i historii nie mają - zwłaszcza “ciapaci”.
Kwestii
gorszości/lepszości “ciapatych” względem Polaków nie ma tu co rozstrzygać.
Dobrym - złym - “ciapatym” przyznać jednak trzeba, że przedsiębiorczy są
i pamięć mają dobrą. Przedsiębiorczy, bo ogromna część prowadzonych w większość
przez nich małych sklepów spożywczych wprowadziła do sprzedaży polskie
produkty. Dobrej pamięci dowodzi znajomość podstawowych zwrotów po polsku:
“Dzień dobry”, “Jak się masz?”, “K…wa”.
Co do tego
ostatniego zresztą nie wiadomo, czy ogólna znajomość tego zwrotu na Wyspach to
zasługa dobrej pamięci różnej maści tubylców, czy częstotliwości, z jaką można
sobie zwrot ów utrwalić słuchając na ulicach dialogów i monologów. Wszak
powtarzanie jest matką nauk.
Nie chcę tu
jednak, broń Boże, powiedzieć, że jesteśmy narodem wulgarnym. Nie chcę
powiedzieć nie dlatego, że tak nie uważam, ale dlatego, że - jak się
kiedyś dowiedziałam - o Polakach źle pisać nie wolno. Wytłumaczył mi to
pewien czytelnik.
Pisałam
kiedyś do “Gońca Polskiego” o dwujęzycznych dzieciach. Przy tekście była ramka
z paroma słowami o szkołach sobotnich, służących nauce, jak się to ładnie
nazywa, przedmiotów ojczystych czyli historii, geografii i języka polskiego.
Niestety, szkoły te nie cieszą się dobra opinią, jeśli chodzi o poziom
nauczania, a na wspomnienie poziomu podręcznika do historii, który miałam
wątpliwą przyjemność trzymać w ręku, do tej pory oblewam się rumieńcem. W tekście
zacytowałam fragment niezbyt przychylnego raportu na temat szkół sobotnich
autorstwa pewne pani.
Zaraz po
ukazaniu się numeru do redakcji zadzwonił oburzony czytelnik - dumny
Polak.
- Jak
może pani takie rzeczy wypisywać! - krzyczał do słuchawki. - Polska
gazeta, zwłaszcza za granicą, o Polakach powinna pisać tylko DOBRZE!
- Polska gazeta, bez wzglądu na to gdzie się znajduje, o Polakach powinna
pisać PRAWDĘ! - usiłowałam kontrargumentować.
Nie sądzę,
żebym go przekonała. Uprzedzenie wobec polonijnej prasy raczej wzmocniło w
nim jeszcze dumę z Polski.
Katarzyna Jaklewicz